Paradise Lost cz. 2
Raj utracony
Raj? Przecież on nie istnieje…
Greg Mackintosh
Byłem w pewnym klubie, a uściślając: w toalecie tegoż klubu… Stałem i myłem ręce, kiedy zobaczyłem gościa, który miał na koszulce logo Kreatora (legendarny niemiecki zespół thrash metalowy – przyp. aut.)
Myślałem, że coś mi się przywidziało, ale okazało się, że koleś był prawdziwy. Kiedy opuściliśmy tamto miejsce, podszedłem do niego. Musiałem przecież poznać kogoś, kto słuchał Kreatora. Kilka lat temu nikt u nas takiej muzyki nie słuchał, a spotkanie osoby, która kojarzyłaby jakąkolwiek nazwę zespołu metalowego, graniczyło niemalże z cudem.
Kilka dni później spotkaliśmy się ponownie. Zaczęliśmy włóczyć się po okolicy. Greg zapoznał mnie ze swoimi kolegami. Oni mieli własną paczkę. Wszyscy trzymali się razem, wszyscy słuchali podobnej muzyki. To właśnie w tej grupie poznałem Matta Archera, Aarona Aedy’ego i Stephena Edmondsona (Mackintosh, Aedy i Archer chodzili razem do szkoły średniej – przyp. aut.).
Naszym głównym zadaniem w tamtym okresie było bieganie za skinheadami, przesiadywanie w pubach, a po powrocie do domu słuchanie pożyczonych kaset. W taki sposób Nick Holmes, wokalista Paradise Lost, opisywał po latach swoje pierwsze spotkanie z kolegami z zespołu. Greg Mackintosh zapamiętał to trochę inaczej: Rzeczywiście spotkaliśmy się w kiblu, ale ja miałem okładkę „Endless Pain” Kreatora namalowaną na plecach skórzanej kurtki.
Wtedy koszulki zespołów nie były czymś łatwo dostępnym, każdy je wykonywał metodą chałupniczą, a ja walnąłem sobie okładkę na kurtce. I Nick podszedł do mnie z pytaniem czy lubię Kreatora. A ja na to, że nie, dlatego noszę jego okładkę na plecach. Wtedy on pokazał mi plecy swojej kurtki na których miał Celtic Frost.
I tak narodziła się piękna przyjaźń.
Nicholas John Arthur Holmes przyszedł na świat 7 stycznia 1971 w Halifax (zachodni Yorkshire) w Anglii.
W wieku 16 lat spełniło się jego wielkie marzenie – wraz z Gregorym Johnem Mackintoshem (ur. 20 czerwca 1970 r.) pod koniec 1987 roku założył swój pierwszy poważny zespół, Corpse Grinder, którego głównym osiągnięciem była dwukrotna zmiana nazwy. Najpierw na na Morbius, a następnie na Prophecy.
Brak zdecydowania dotyczyły nie tylko nazwy młodej grupy. Nick zajął się wokalną stroną projektu, próbował również, z różnym skutkiem, gry na basie. Greg obsługiwał gitarę (gitara rytmiczna i basowa były własnością Holmesa), a rytm nadawał perkusista Matthew „Tudds” Archer (pierwsze próby zespołu odbywały się w piwnicy jego rodzinnego domu).
Na początku 1988 roku w zespole pojawił się także gitarzysta rytmiczny Anthony Edward Aaron Aedy (ur. 19 grudnia 1969 r.). Mackintosh z uśmiechem wspomina okoliczności zaangażowania Aedy’ego do swojego projektu: Kiedy ja zakładałem swój zespół Aaron był w konkurencyjnej grupie.
Pamiętam jak wypisywał na murze „Prophecy to gówno”. Kiedy się jednak zorientował że jesteśmy nieporównywalnie lepsi niż oni, bez wahania do nas przyszedł. Do pełni szczęścia zespołowi brakowało utalentowanego basisty. Został nim Stephen Edmondson (ur. 30 grudnia 1969 r.), który uwolnił Holmesa od tej niewdzięcznej roli (trudno mu było bowiem pogodzić obsługiwanie czterech strun ze „śpiewaniem”).
Przez swoje ponad dwudziestoletnie istnienie zespół Paradise Lost udzielił setek wywiadów.
Głównym ich tematem przeważnie była muzyka, historia zespołu czy ciekawostki z tras koncertowych. Muzycy dbali o prywatność swoją i najbliższych. Zespół nigdy nie wywoływał niepotrzebnych skandali, a jeśli już budził jakiekolwiek kontrowersje – to tylko za sprawą kolejnych muzycznych zmian, które nie podobały się wszystkim fanom. Słynący z ponuractwa Anglicy niechętnie mówiący o swojej prywatności – taka łatka kilka lat temu przylgnęła do Paradise Lost na dobre.
Czy słusznie? Choć muzycy nie są nazbyt wylewni w wywiadach, to często w ich wypowiedziach pojawia się się sporo brytyjskiego humoru. Trzeba jednak przyznać, że niejeden dziennikarz, który trafił na zły humor Paradise Lost skazany był na krótkie, jednozdaniowe, a czasem i jednowyrazowe odpowiedzi. W lepsze dni mówili o wiele więcej, dzięki czemu można o życiu każdego z muzyków napisać nieco więcej.
Nick Holmes wspomina, że w szkole nie radził sobie najlepiej, ale udało mu się mimo to skończyć studia. Uważa, że jego największym osiągnięciem życiowym jest umiejętność śmiania się w obliczu śmierci, której jednak się ciągle lęka.
Uwielbia piwo, herbatę i szybkie motocykle – szczególnym sentymentem darzy maszyny japońskie, z odlewanymi szprychami. Rzecz jasna uwielbia muzykę i chętnie oddaje się… krytykowaniu innych wykonawców. Do jego ulubionych grup należą m.in. Dead Can Dance, Alice In Chains i Type O Negative.
Jak sam twierdzi, wokalistą Paradise Lost jest dopiero od trzeciej płyty, „Shades Of God”, gdyż na dwóch poprzednich produkował coś w rodzaju praludzkich nieartykułowanych chrząkań. Uważa, że z natury jest nieśmiały i zakompleksiony. Jest wielkim fanem serialu „Lost” („Zagubieni”). Przy okazji jednego z wywiadów przyznał, że każdy występ przed większą publicznością jest dla niego szalenie stresującym przeżyciem.
Boi się jeździć windą. Lubi alkohol, bo, jak twierdzi, skutecznie go rozluźnia i czyni odważniejszym. Mimo że odbierany jest jako nadęty ponurak, jest osobą obdarzoną sporą dozą angielskiego poczucia humoru, które niejednokrotnie pozwoliło mu przetrwać w tej bandzie szaleńców. Jego motto życiowe brzmi: Korzystaj z życia ile się da, nie jesteś tu na zawsze. Za swoje najważniejsze osiągnięcie muzyczne uważa stworzenie nurtu „gothic metal”.
Aaron Aedy jest szczęśliwym mężem i jednym z najbardziej cenionych w metalowym światku gitarzystów rytmicznych. Jest wielbicielem George’a Harrisona, filmów gangsterskich z Hong-Kongu, gier komputerowych i klubu piłkarskiego Leeds United. W szkole nie był orłem, nie „wychylał się”, był cichy i spokojny.
Metalu słuchał od zawsze, tak samo jak od zawsze miał problemy z powodu swoich długich włosów – doprowadzał nimi do szaleństwa swoich szkolnych nauczycieli. Sam mówi o sobie, że jest człowiekiem przyjaznym i życzliwym, a do tego wiecznym marzycielem. Twierdzi, że nie lubi tatuaży, gdyż ostatnimi czasy stały się one zbyt popularne, a tym samym mało oryginalne.
Za swoje najważniejsze osiągnięcie muzyczne uważa to, że… wytrzymał tyle czasu ze swoimi kolegami z zespołu. Jak każdy wzorowy Anglik, uwielbia herbatę, w szczególności jej zieloną odmianę. Wierzy w duchy. Jest fanem twórczości Ennio Morricone, którego uważa za swojego muzycznego idola i niedościgniony wzór. Zasłuchuje się także w Celtic Frost i AC/DC. W zespole słynie z nienagannego wychowania – jego dewizą jest hasło: używajmy w życiu dobrych manier, to nic nie kosztuje.
Steve Edmondson jest kawalerem, ma syna. W czasach szkolnych, podobnie jak Aedy, był metalowym buntownikiem noszącym długie włosy. W zespole słynie z bycia największym łasuchem i nałogowym palaczem. Jego muzycznymi idolami są Steve Harris z Iron Maiden oraz oryginalny gitarzysta basowy Metalliki, Cliff Burton. Z trunków lubi piwo i naturalnie herbatę. Jego mottem jest żyj swoim życiem, bądź miły dla innych i szanuj swoją mamę.
Greg Mackintosh jest żonaty. W czasach szkolnych uchodził za buntownika, był czarną owcą przysparzającą rodzicom sporo zmartwień, bezustannie pakując się w kłopoty. Zdarzyło mu się nawet być pod nadzorem kuratorskim. Mówi o sobie, że jest człowiekiem pełnym empatii i współczucia, altruistycznie nastawionym do innych ludzi, a jednocześnie skrytym, nieufnym i niekiedy socjopatycznym.
Obie ręce ma starannie wytatuowane, od lat poszukuje dobrego tatuażu na plecy. Wielki fan Celtic Frost. Za swoje najważniejsze osiągnięcie muzyczne uważa wspólną trasę swojego zespołu z gotyckim zespołem Sisters Of Mercy. Choć jest stuprocentowym Anglikiem, woli kawę od herbaty – twierdzi, że źle się po niej czuje.
Jego mottem życiowym jest hasło przeżyć kolejne 24 godziny.
* * *
W marcu 1988 roku Nick, zainspirowany poematem Johna Miltona „Paradise Lost”, zaproponował nadanie zespołowi tej właśnie nazwy. Propozycja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem ze strony wszystkich muzyków. Wszyscy się zgodzili, że „Raj Utracony” to prawdziwe arcydzieło – wspomina Holmes – a jego mroczny wydźwięk idealnie pasował do naszego muzycznego i literackiego zamysłu w tamtym okresie.
Jest w tym poemacie coś ciemnego i mrocznego. Poza tym tematyka „Paradise Lost” jest bliska naszemu spojrzeniu na świat. Po tylu latach wciąż ta nazwa pasuje i nie zmieniłbym jej na inną, żadna inna książka mnie tak nie zafascynowała. Pewnie częściowo dlatego, że nie czytam zbyt wiele.
W tamtym czasie zespół wykonywał przede wszystkim covery swoich ulubieńców – Candlemass, Black Sabbath, Celtic Frost czy Morbid Angel. Greg Mackintosh w jednym z wywiadów wyznał, że przez długi czas był fanem angielskich grup punkrockowych, ale kiedy odkrył dla siebie rock gotycki i wszelkie odmiany metalu, zdecydował się porzucić barwne irokezy i przejść na „ciemną stronę mocy”.
Z kolei Holmes od dziecka słuchał grup typowo hardrockowych i metalowych w rodzaju AC/DC czy Motorhead. Przyznał, że pokochał metal za sprawą ideowego buntu i drapieżności tej muzyki.
Paradise Lost w pełnym składzie po raz pierwszy objawił się światu podczas półgodzinnego występu na żywo w klubie „Frog and Toad” w Bradford. Zespół wystąpił jako support dla ówczesnej „gwiazdy” angielskiego thrash metalu – Acid Reign. Spędzaliśmy w tym klubie każdą sobotę i niedzielę przy piwie – wspomina Greg. A ponieważ wszyscy bywalcy klubu wiedzieli, że gramy, zaproponowano nam występ.
Za to, żebyśmy mogli zagrać, musieliśmy zapłacić. To były trochę zwariowane czasy. Na naszych pierwszych koncertach słuchaczami byli głównie nasi kumple. Zwykle po występie szliśmy całą kompanią się upić.
Żaden z całej piątki muzyków nie grzeszył w owym czasie nadmiarem muzycznego kunsztu. Zamknięci w małym pomieszczeniu, w oparach papierosowego dymu i zapachu piwa, tworzyli swoje pierwsze nagrania.
Najpierw ukazało się demo „Morbid Existence”, ale nie należało do najbardziej udanych i przeszło praktycznie bez echa. 3 grudnia 1988 roku grupa po raz kolejny weszła do studia , aby zarejestrować tam swoje drugie dzieło, demo „Paradise Lost” (powszechnie znane pod tytułem „Drown In” / „Internal Torment”). Na taśmie znalazły się dwa utwory – „Drown In Darkness” i „Internal Torment” (zabrakło miejsca dla „Morbid Existence”). Nagrań dokonano w studio Lions w Leeds, według relacji Mackintosha w iście spartańskich warunkach. Upchnęli nas w maleńkim pokoiku w którym stało rozwalające się pianino – wspominał.
Realizatorem dźwięku był koleś który tam pracował – zniewieściały typek, nazywał się Andy Tillison (obecnie ceniony muzyk z kręgu rocka progresywnego, lider zespołu The Tangent).
Na początku 1989 roku ukazały się kolejne nagrania zespołu pod nazwą „Plains Of Desolation”. Demo zawierało kompozycje kapeli nagrane podczas koncertu w Liverpoolu 18 marca 1989 roku: „Internal Torment”, „Our Saviour”, „Plains Of Desolation”, „Drown In Darkness”, „Paradise Lost”, „Nuclear Abomination” oraz raz jeszcze „Our Saviour” (zagrany na bis). 13 maja 1989 roku zespół nagrał kolejną taśmę demo, zaostrzając jeszcze bardziej apetyt fanów na pełny album. Dzisiaj „Frozen Illusion” to już nagrania legendarne.
Na taśmie znalazły się trzy utwory – tytułowy, „Paradise Lost” i „Internal Torment”. O piątce z Halifax zaczęło się robić coraz głośniej. Kolejne „dziecko” przyszłych gwiazd rozeszło się w ponad stu egzemplarzach na przestrzeni kilku pierwszych tygodni, co przyniosło im zaszczytne trzecie miejsce na liście najpopularniejszych taśm demo w „Metal Forces”. Po latach Greg Mackintosh przyznawał, że to były całkiem dobre nagrania: Uważam, że nie mamy się czego wstydzić.
Muzyka z tej taśmy naturalnie ewoluowała w to co prezentujemy obecnie. Nie dostrzegam żadnej dysharmonii, czy nagłej zmiany kierunku. Już wtedy graliśmy atmosferyczną, melancholijną, ciężką muzykę i chociaż robiliśmy to dość nieporadnie, wypracowywaliśmy powoli podstawy stylu, który do dzisiaj doskonalimy. Nie czuje żadnego wstydu, czy zażenowania myśląc o tamtej taśmie, czy naszej pierwszej płycie.
Popularność zespołu stale wzrastała, czemu towarzyszyły pochlebne recenzje taśm demo zamieszczane w fachowej prasie oraz poczta pantoflowa – najlepszy sposób dystrybucji owych wydawnictw.
Ten cały ruch, zwany „tape trading”, miał międzynarodowy zasięg i był kluczowym elementem promocji zespołów. Początkujące grupy zapraszały się nawzajem na koncerty, wzajemnie się reklamowały. Dzięki sukcesowi, jaki osiągnęła druga kaseta demo Paradise Lost, zespół zaczął występować u boku takich grup jak Napalm Death czy Hellbastard. W tym samym czasie grupą zaczęło się interesować dwóch producentów muzycznych: jednym z nich był Hammy (naprawdę Paul Halmshaw) z raczkującej, niezależnej wytwórni Peaceville Records, drugim Digby Pearson z wytwórni Earache.
Kontrakt podpisano w końcu z Peaceville. Opiewał na dwa albumy, choć w jego ramach zespół szybko znalazł się na składance grup ze stajni Peaceville, zatytułowanej „Vile Vibes” (trafiła tam druga część utworu z pierwszego dema, „Internal Torment II”).
Sami muzycy byli nieco zaskoczeni tempem, w jakim zdobywali popularność. Podpisanie kontraktu płytowego wydawało się niezwykle szybkie i niespodziewane. Mackintosh: Nie chodziło nam o nic innego, jak tylko spotkać się w sobotni wieczór, nagrać parę riffów, jakie ćwiczyliśmy w piwnicy, a potem słuchać ich w nocy w samochodzie, upijając się do nieprzytomności tanim piwem. Ale z jakichś powodów Peaceville potraktowali nas poważnie, dali nam kontrakt i wysłali do studia.
Zimą 1989 roku, w studio Academy w Bradford, zespół przystąpił do rejestrowania nagrań na swoją debiutancką płytę. Rola producenta przypadła Hammy’emu. W styczniu 1990 r. światło dzienne ujrzał efekt ich pracy, album zatytułowany „Lost Paradise”. Rozpoczynała się złota era dla wszelkich odmian „klimatycznego” metalu , a debiut Anglików stał się bardzo ważnym elementem inaugurującym ten okres.
Ryki, bulgotanie i inne pradźwięki – w ten sposób pierwsze dziecko Paradise Lost ocenił po latach dumny „ojciec”, Nick Holmes.
W połowie lat 90., podczas jednego z wywiadów wyznał, że kiedy z konieczności musi posłuchać debiutu swojego zespołu, zbiera go na torsje. Mackintosh z perspektywy czasu też nie darzy wielką sympatią tego wydawnictwa i wyznaje z rozbrajającą szczerością, że w sumie są to przypadkowe zlepki riffów, a nie żadne utwory. Słuchając „Lost Paradise” można w tych opiniach odnaleźć nieco prawdy.
Trzeba jednak pamiętać, że tego typu zwierzenia często nawiedzają muzyków, którzy w ramach promocji nowego albumu określają go mianem „najlepszego, jaki do tej pory nagrali”, krytykując jednocześnie swoje poprzednie dokonania. Taki brak szacunku do własnej przeszłości nie jest procederem zbyt mądrym…